poniedziałek, 28 grudnia 2015

prolog

Sypiący gęsto śnieg ogranicza moje pole widzenia. Brnę w wysokiej zaspie, nie wiedząc już, w którym kierunku zmierzam, ani gdzie jest północ, gdzie południe. Osłona nocy dodatkowo utrudnia mi to zadanie. Czuję się wyjątkowo źle z myślą, że inni ludzie siedzą pod kocem i wygrzewają się przed kominkiem, a ja muszę szwendać się w taką pogodę. Nie znoszę mrozu, a jeszcze bardziej tego miasta.
     Czuję jak ktoś uderza śnieżką w tył mojej głowy. Odgarniam kruczoczarne kosmyki z twarzy, widząc dwa wielkie cienie, które skradają się w moją stronę. Wiem do kogo należą. Do Eugene'a i George'a, moich odwiecznych prześladowców. Idę przed siebie, ignorując ich towarzystwo. Udaję, że są niewidzialni i tego samego oczekują od nich. Że zostawią mnie w spokoju i wrócą do swoich domów. Komu chce się w taką mroźną noc nacierać śniegiem bezbronnych, kiedy może siedzieć w cieple, w domu?
     — Victor! Victor, gdzie tak się spieszysz? — wołają za mną. Chowam ręce w kieszeniach płaszcza, ignorując ich. Jestem blisko domu, zaraz przestaną mnie gnębić. Kulę ramiona, by zrobiło mi się cieplej.
     Czuję jak śnieżka rozbryzguje się o moje plecy. Wzdycham ciężko, a wtedy ich cienie powiększają się. Śnieg skrzypi pod ich stopami. Doganiają mnie i chwytają pod ramiona. Twarze mają różowe z podniecenia. Ciągną mnie w stronę uliczki znikającej między starymi budynkami. Usiłuję zaprzeć się nogami, ale wtedy wloką mnie po śniegu, jak więźnia, Bo ja właśnie stałem się ich więźniem.
     — Puśćcie! — krzyczę, aż płatki śniegu wirują wokół moich ust. Szarpię się, ale niewiele to daje. Eugene i George chichoczą. To dwa kawały mięcha, matoły bez mózgów. Nadrabiają siłą brak zdrowego rozsądku.
     — Spokojnie Victoria. My tylko chcemy odprowadzić cię do domu — tłumaczy Eugene, ściskając boleśnie moje ramiona.
     — Mieszkam w drugiej części miasta — burczę z niezadowoleniem. Śmieszy ich to. Obaj patrzą na siebie porozumiewawczo, szepcząc coś, czego moje ucho nie jest w stanie wychwycić. — Dajcie spokój jest późno. Spierzecie mi tyłek jutro, obiecuję, ale nie teraz, proszę — mówię, chcąc wydostać się  ich niedźwiedziego uścisku.
     — Ale my chcemy dzisiaj. Natrzemy cię tylko śniegiem, zabierzemy płaszcz, to nic takiego — wyjaśnia George, klepiąc mnie lekko po plecach.
     Zaczynam drżeć. Nie z zimna, lecz ze strachu. Nie panuję nad swoim ciałem i obaj to zauważają. Ciągną mnie w stronę ślepej uliczki, zbliżając się do świecącej słabo latarni, która może w każdej chwili zgasnąć. Szarpię się, czując się jak ryba w sieci. Bo ich ramiona są jak sieć. Oplatają mnie ciasno wokół szyi i piersi. Mam wrażenie, że chcą mnie udusić. Wyrzucam pięści do przodu. Trafiam jednego z nich w brzuch. Eugene cofa się z jękiem. Jego małe, ciemne oczka płoną gniewem i nienawiścią. George łapie mnie za włosy i powala na ziemię. Upadam na śnieg, a wtedy wskakują na mnie i tłuką pięściami. Któryś z nich wciska łokieć w mój kręgosłup. Wyję z bólu, czując jak przyciskają moją twarz do śniegu. Duszę się, kopiąc ile sił. To nie jest zwykła bójka. To walka o śmierć i życie.
     Kopię Eugene'a między nogi i dźwigam się prędko. W tej samej chwili atakuje mnie George z grymasem złości na twarzy. Czuję się przytłoczony jego wzrostem i masą ciała. Jego pięść zaliczka bliski kontakt z moją twarzą. Cofam się z jękiem, spluwając na śnieg. Krew cieknie mi z nosa, cały drżę. Czuję jednak pewną zmianę. Nie jestem już bezbronną ofiarą. Nie mam zamiaru tyko się bronić, więc atakuję z furią. Eugene dźwiga się i teraz obaj na mnie nacierają. Nie boję się. Chcę, by zapłacili mi za wszystkie krzywdy jakie wyrządzili. Pragnę tego. Niech cierpią dwa razy bardziej ode mnie.
     — Uspokój się Victoria, to był tylko taki żart — mówi George, widząc moje zwinięte pięści, gotowe do ciosu. Krew plami mój płaszcz. Wycieram ją rękawem, nie spuszczając z nich oczu. — Przestań się wygłupiać — dodaje. Obaj chcą mnie minąć, ale ja nie pozwalam im tak po prostu odejść. Muszą ponieść karę! Kopię Eugene w kręgosłup, a wtedy pada z krzykiem w zaspę i nieruchomieję. Nie zważam na to i teraz tłukę go z całych sił, kopiąc i wyzywając. To mnie wyzwala. Czuję ulgę, bo wreszcie rolę się zamieniły.
     George chwyta mnie za ramiona i odciąga od nieruchomego ciała Eugene'a. Posyła mi gniewne spojrzenie.
     — Jesteś szaleńcem! — krzyczy i pada na kolana obok przyjaciela. Potrząsa nim, ale ten nie reaguje. Poziom gniewu szybko spada. Co ja zrobiłem? Serce wali mi głośno w gardle. Patrzę na nieruchomego Eugene'a. George przekręca go na plecy, a wtedy oboje widzimy grymas przerażenia i bólu wymalowany na jego bladej twarzy. — Zabiłeś go! — rzuca oskarżycielsko. Cofam się, kręcąc głową. Nie, to niemożliwe. — Jesteś mordercą! Victor, zabiłeś go! — wrzeszczy.
     Uciekam, czując George robi tyle hałasu, że zaraz wszyscy się tu zbiegną. Będą mnie ścigać. Oskarżą o morderstwo. Trafię do więzienia. Mam na rękach krew...
      Łzy tak zamazują mi obraz, że nie widzą latarni, która nagle wyrasta przede mną niespodziewanie. Uderzam w nią głową, a tępy ból odbiera mi przytomność.
     Lecę. Tracę grunt pod stopami. Wiruję z płatkami śniegu. Boli mnie twarz, każdy mięsień i kostka, o której nie miałem do tej pory pojęcia. Nie wiem gdzie jestem, ani co się ze mną dzieje. Nic nie pamiętam. Może to wszystko tylko zły sen, z którego zaraz się obudzę?
      Gdy otwieram oczy, oślepia mnie nagłe światło. Leżę na czymś twardym w niewygodnej pozycji, od której zdrętwiało mi całe ciało. Widzę tą głupią latarnie, w którą się uderzyłem. Nie, to nie ta latarnia. Zrywam się do na równe nogi, rozglądając uważnie. Nie poznaję tej okolicy. Przecież powinienem być w mieście, nie w lesie! Kręcę się w kółko, nie mogąc w to uwierzyć. Mój sen nadal trwa. Musiałem naprawdę mocno uderzyć się w głowę.
     Staram się wytrzeć krew z twarzy. Czy w moim śnie może płynąć tędy jezioro? Potrzebuję wody. Ściągam płaszcz, gdyż jest mi gorąco. Wieszam go na drzewie, po czym idę w głąb lasu, podwijając rękawy koszuli. Zapamiętuję miejsce latarni. Jak się zgubię lub nie będę potrafił znaleźć drogi, wrócę tu.
     Irytuje mnie ciągła cisza, którą zagłusza mój głośny oddech. Wciąż wszystko mnie boli, co jest przedziwnym zjawiskiem, gdyż przecież tylko śnię. A może śnię i częściowo pozostaję na jawie? Zapominam o Eugene'ie i George'u. Nie mam głowy, by myśleć o tym co się działo, ile z tego wszystkiego było prawdą, a ile sam sobie wymyśliłem. Kostki mi pykają, mam ochotę zaprzestać wędrówki.
     Zamieram, słysząc nagły dźwięk. Coś porusza się w krzakach. Dopiero teraz przypominam sobie, że przecież jestem w lesie, gdzie pewnie roi się od dzikich i niebezpiecznych zwierząt. Krew odpływa mi z twarzy, a puls przyspiesza. Nogi uginają się pode mną, mam wrażenie, że ziemia na której stoję niebezpiecznie zbliża się do mojej twarzy.
      Nie wiem czy mam się śmiać, czy płakać. Zza krzaków wychodzi puszysty szczeniak wilka. Jest tak słodki, że zapominam się bać i nie biorę do świadomości, że gdzieś w pobliżu może kręcić się jego mama, a co gorsza, całe stado. Kucam się, wyciągając w jego stronę palec. Mały podchodzi bliżej. Zamiast na rękę, patrzy mi prosto w oczy, co zaczyna mnie przytłaczać.
     — Zgubiłem się, czy pomożesz mi znaleźć mamę? — pyta cicho. Mam omamy. Zalewa mnie zimny pot. Osuwam się na ziemię, wybuchając śmiechem. No tak, to sen. — Halo? Pomożesz mi? — Mały wilczek podskakuje wokół mnie. Siadam, przyciągając kolana na piersi i patrzę na to cudowne zwierzątko. Jest słodkie, a przede wszystkim małe i nie zrobi mi krzywdy.
     — Mam szukać twojej niebezpiecznej mamy wilczycy, która okaże mi swoją wdzięczność i w nagrodę upoluje mi jelenia, którego upichcę przy ognisku? — pytam. Szczenię kręci się, łapiąc swój ogon. Przewraca się z cichym jękiem, tarzając po trawie.
     — Mama nie poluje na jelenie — mówi. Świetnie! Pewnie trafiły mi się wilki, które nie jedzą mięsa. Mój sen zaczyna mi się coraz bardziej podobać.
     — Dobrze, poszukam twojej mamy — oznajmiam, dźwigając się. Idę przed siebie, w głąb lasu. Szczeniak biegnie za mną na swoich krótkich, pulchnych łapkach.
     — Czekaj! Nie umiem tak szybko chodzić! — woła głosem małego chłopca. Przystaję i czekam aż się ze mną zrówna. Jego tępo jest przytłaczające. W życiu nie oddalimy się od tej głupiej latarni. Czuję się jak skończony idiota. Rozmawiam ze zwierzętami, idę do lasu, którego nie znam i nie wiem co mnie w nim czeka! Nigdy nie byłem zwolennikiem ryzyka, ale skoro to tylko sen? Patrzę na drepczące wesoło szczenię. Unosi wysoko łebek i patrzy na mnie. — Jak się nazywasz? Ja jestem Scar — mówi radośnie.
     — Victor — odpowiadam niepewnie.
     — Victor! — powtarza podskakując jak kulka. — Podoba mi się — oznajmia. Kręcę niezauważalnie głową, zmierzając, Bóg wie gdzie! Las nie ustępuję, drzew przybywa, a mój kompas w głowie zaczyna szwankować. Nasza wędrówka w nieznane coraz mniej mi się podoba. Robi się coraz zimniej, a ja swój płaszcz zostawiłem na drzewie. Pragnę już tylko się obudzić. Chociaż nie. Jak się obudzę, odpowiem za morderstwo Eugene'a. Drżę, a temperatura gwałtownie spada. Lodowaty dreszcz przebiega po moich plecach. Niech ten sen trwa wiecznie. Może zapadłem w śpiączkę od uderzenia w lampę? Chce pozostać tu, w tej niedorzecznej krainie już na zawsze.
     Słyszę jakiś dziwny dźwięk, na który nie chce mi się reagować. To staje się nudne. Nie chcę mi się dalej iść. Mam zamiar tylko śnić, ciągle i nieprzerwanie, aż do samego końca moich dni. Coś porusza się za drzewem. Coś większego od szczeniaka. Niedźwiedź, człowiek? Jakiś inny mieszkaniec lasu, który będzie potrzebował mojej pomocy? Tym razem do moich uszu dobiega stukanie. Czy konie zamieszkują lasy? Czy są agresywne? Chyba nie rzucą się na mnie. Ewentualnie zaczną wierzgać, ale przecież nie będę za nimi stawać. Wzdycham z irytacją i podchodzę bliżej, mimo nagłego sprzeciwu mojego nowego przyjaciela, który łapie zębami moją nogawkę. Nie udaje mu się mnie zatrzymać, więc ciągnę go za sobą.
     — Halo? Panie koniu? Czy pan też potrzebuje pomocy? Mam odnaleźć twojego przyjaciela albo jabłonkę pełną jabłek? Jakie jest twoje... O mój Boże! — krzyczę, czując jak krew zalewa moją twarz. Przede mną stoi potwór! Hybryda człowieka z koniem! Cofam się, lecąc na plecy. Upadam mocno na ziemię, mdlejąc z nadmiaru emocji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz